Turystyka specjalizowana, czyli wędkarskie jajco
Wystarczy w przeglądarkę internetową wklepać dowolne hasło - ot, nazwę rzeki, jeziora, czy miejscowości słynącej z doskonałych warunków dla wędkarzy - by komputer zaczął pluć zdjęciami, tekstem i bardzo konkretną ofertą turystyczną dla wszystkich, którzy kochają łowić ryby...
Ba, można nawet przy pomocy poczty elektronicznej zadać dodatkowe pytania - chociażby o ceny usług przewodnickich, wynajmu łodzi, czy firmy, która wyposaża ośrodek w sprzęt wędkarski... Można też e-mailem przesłać zamówienie, zawrzeć kontrakt, a nawet w niektórych przypadkach w odpowiednie okienka wpisać numer karty kredytowej i hasło dostępu, by po kilku dniach znaleźć się w raju stworzonym przez obrotnych biznesmenów dla ludzi, którzy gotowi są zostawić swoje pieniądze w zamian za wędkarską przygodę.
Turystyka wędkarska,
rozwija się coraz bardziej dynamicznie. Na całym świecie. Jakim jest interesem, jak wiele można na niej zarobić, zrozumieli nawet w niektórych regionach dawnego Związku Radzieckiego. I choć strach tam jechać ze względu na bandytyzm i GAI (policja drogowa, która niekiedy przypomina rekieterów, pobierając drakońskie haracze za prawo przejazdu, osobliwie cudzoziemskich aut), to łatwiej anglosaskiemu wędkarzowi trafić nad Jenisej niż nad Śniardwy. Paradoks polega na tym, że może on tam znaleźć urządzone z wysokim standardem wędkarskie dacze, porządną łódź z doskonałym silnikiem i przewodnika Ewenka, który o jesiotrach i innych bieługach wie absolutnie wszystko. Ba, nie musi nawet zabierać ze sobą metra żyłki - jak informują przewodniki, na miejscu znajdzie kije braci Hardy, multiplikatory Shimano i plecionkę faszerowaną Spectrą 2000, która wytrzyma hol dwustufuntowego jesiotra...
Zapewnione są dodatkowe atrakcje - pieczenie połcia niedźwiedziego mięsa, przelot nad Syberią zdemobilizowanym MI-26 i morze rosyjskiej wódki do wypicia...
Że każdy nawiedzony hobbysta jest kopalnią złota, już dawno zrozumieli Słowacy, którzy za wcale nieduże pieniądze oferują miejsca w postkomunistycznych ośrodkach wypoczynkowych i przygodę z pstrągami, jakiej w Polsce nie przeżyje się za żadne pieniądze. Ba, nawet w nie najlepiej ostatnio notowanej Rumunii znaleźli się biznesmeni z branży turystycznej, którzy oferują wędkarskie raje w dorzeczu Dunaju. Można wyżyć się karpiowo czy spinningowo, mieszkając w dawnych "pałacach" klanu Ceausescu, czy wybrać wariant survivalowy i zamieszkać w chacie na palach u autentycznego rybaka z Delty. Podobnie rzecz ma się z Węgrami - tu w grę wchodzi zarówno Dunaj, jak i Balaton, którzy nasi bratankowie gotowi są zagospodarować na wszystkie możliwe sposoby. W tym ostatnim przypadku, wystarczy przejrzeć foldery madziarskich biur podróży, by pojąć, w jaki sposób trzeba robić interesy... W ofercie znaleźć można łowienie na wędkę, siecią-rzutką, a także kuszą z nurkowaniem podwodnym. Nawet ktoś, kto nigdy by nie przypuszczał, że zajmie się łowieniem ryb, może oddać się z dnia na dzień tej pasji dla wtajemniczonych, ponieważ Węgrzy gotowi są w czasie dwutygodniowego turnusu nauczyć od podstaw wszystkiego - rzucania siatką, przynętą spinningową, zestawem helikopterowym i na dodatek dać lekcje nurkowania i obsługi podwodnej kuszy. Warunki socjalne według upodobań - jak to zwykli szacować nasi bratankowie: od whisky Balantine, przez Tokaje, aż po ordynarny, młodziutki sikacz.
O możliwościach wypoczynku w Skandynawii, krajach alpejskich, Francji, Hiszpanii nawet nie ma co wspominać. Żeby poznać możliwości turystyki wędkarskiej nie jest nawet potrzebny komputer z dostępem do ogólnoświatowej sieci - wystarczy kablówka czy telewizja satelitarna, by obejrzeć na jakimś RTL długi reportaż z sumowych zmagań nad Ebro, trollingu w norweskich fiordach czy szwajcarskie spotkanie z pstrągami... Wypoczywać wędkarsko daje się więc wszędzie,
ale nie w Polsce.
Nie istnieje żadne biuro podróży zainteresowane poważnie organizowaniem wypoczynku dla wędkarzy. I w tej dziedzinie cierpimy na syndrom komuny i operatorzy turystyczni jak ognia unikają wszelkich masówek kierowanych do konkretnych grup. Nie wypaliły przecież za poprzedniego sytemu te wszystkie turystyki młodzieżowe, rowerowe, chłopskie, lewo i prawoskrętne. Powiedzmy sobie zresztą szczerze - być może turystyka wędkarska najzwyczajniej w świecie jeszcze się nie opłaca...
Statystyczny Polak chce odpoczywać w Polsce i za granicą, zwiedzać, trochę pohandlować, wpaść do Ermitażu i Luwru, przejechać się na wielbłądzie... Zresztą jest w naszym kraju co najmniej kilkunastu operatorów, którzy są w stanie wysłać Polaka na ryby. Łowimy więc - i to regularnie - na Alasce, na Florydzie, w Tajlandii, Mongolii. Nie wspominając już o takich trywialnościach, jak fińskie łowiska łososiowe, szwedzkie szkiery, Wyspy Alandzkie, Lofoty, norweskie fiordy, czy o tak pospolitej sprawie, jak trollowanie irlandzkich szczupaków...
Operatywność operatorów wymusza zapotrzebowanie. Jeżeli do - rzucam pierwsze z brzegu hasło - krakowskiego Haxel Adventures zgłosi się grupa wędkarzy marząca o łowieniu brzan indyjskich w Gangesie, na dodatek z motolotni i przy pomocy koktajli Mołotowa, to po wyłożeniu gotówki ich marzenia zostaną spełnione z niesłychaną precyzją. Ale jeżeli ta sama grupa spróbuje któremukolwiek z biur podróży rzucić tak wyszukane hasło, jak wędkarskie wczasy nad dobrą wodą w Polsce, to nasi spece od turystyki zrobią oczy lemura, poskrobią się po głowie i poradzą samodzielne poszukiwania.
I trudno im się dziwić, skoro nawet gospodarze wód nie czują jeszcze, jakim interesem może być organizacja wędkarskiego wypoczynku. Że nie piszę bzdur, może przecież poświadczyć fakt, iż najbardziej bodaj znany spinningista polski znalazł kilka lat temu w środku pomorskiej puszczy jezioro cudów, rozreklamował je, włożył masę trudu i pieniędzy i po kilku miesiącach harówy musiał świecić oczami przed zainteresowanymi, bowiem gospodarz wody stracił nagle zainteresowanie wędkarzami.
Jest miejsce i jest czas
na organizację turystyki wędkarskiej w pełnym znaczeniu tego terminu. Po pierwsze, generalnie, jesteśmy już zamożniejsi, po drugie, lubimy się już snobować na otwarcia sezonu, po trzecie wreszcie, bardzo często rezygnujemy z wyjazdu na ryby z tego powodu, że nie chce się nam jechać w ciemno. Gdyby znalazł się ktokolwiek, kto zaproponowałby wędkarzom pełny program (być może rodzinny?) trociowy, ot, taki turnusik sylwestrowy w Ustce, z normalnym balem, szaleństwem noworocznej nocy, a potem - po podleczeniu kaca i wycałowaniu własnej żony - mikrobus, którym rozwiózłby panów wędkarzy na ulubione odcinki Słupii, to czy zarobiłby godziwie? Śmiem twierdzić, że owszem. I piszę to z całą odpowiedzialnością, pamiętam bowiem, jak w któregoś sylwestra jechałem z kolegą przez całą Polskę jego autkiem, w którym wysiadło ogrzewanie, jak bardzo cierpiałem za własne pieniądze... Ale pamiętam też moje szczęście, kiedy w Słupsku zobaczyłem rzekę wyłaniającą się z oparów mgły i te setki ludzi stojących na nawisach lodowych ze spinningami w zgrabiałych łapach. Pamiętam też inne fajne chwile - przecież spotkałem tam wszystkich dobrych znajomych, którzy, jak co roku, nie spełnili swych podstawowych obowiązków rodzinno-towarzyskich i zbiegli z przyjęć, z domów, od żon i dzieci... Tam, w Słupsku, natknąłem się tylko na jednego faceta, który wykrzesał z siebie tyle energii, by nad rzekę przyjechać z żoną, upić się z nią w ostatni wieczór starego roku i pozostawiwszy ją w hotelu, znaleźć się o świcie w trociowym ordynku pod bydlińską kładką...
Tak sobie siedzę i myślę, tak sobie piszę i marzę. I tak się zastanawiam, co zrobić, by pogodzić kilka ważnych dla mnie rzeczy... Ot, śni mi się rodzinny turnusik świąteczno-sylwestrowy. Zabrałbym jakąś, hm, koleżankę, na przykład gdzieś na Mazury. Spędzilibyśmy jakąś sympatyczną, wczasową Wigilię, zjedlibyśmy uroczyste śniadanie w pierwszy dzień Bożego Narodzenia i poszlibyśmy potem na jezioro szukać okoni albo ostatnich szczupaków. Może fajnie by było. A w Nowy Rok, na przykład, wyruszylibyśmy na pierwszą sieję...
I co, fajnie by było? I co? I jajco, proszę szanownych czytelników. I jajco!
Artykuły zacytowany, napisany przez Jacka Jóźwiaka,
więcej na stronie www.wcwi.eu